Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzę ja, goszyg, z miasta Gdańsk. Z bikestats dla przyjemności i zdrowia przejechałam 10287.52 kilometrów w tym 6679.14 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.75 km/h - nie ma się czym chwalić ;)
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy goszyg.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Harpagany

Dystans całkowity:419.66 km (w terenie 230.00 km; 54.81%)
Czas w ruchu:25:37
Średnia prędkość:16.38 km/h
Maksymalna prędkość:46.77 km/h
Maks. tętno maksymalne:194 (0 %)
Maks. tętno średnie:160 (0 %)
Suma kalorii:14830 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:139.89 km i 8h 32m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
169.66 km 110.00 km teren
09:47 h 17.34 km/h:
Maks. pr.:42.66 km/h
Temperatura:20.0
HR max:194 (%)
HR avg:160 (%)
Kalorie: 6292 kcal

Harpagan 44 Redzikowo

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 21.10.2012 | Komentarze 2

Kolejne szaleństwo, kolejny Harpagan w moim wykonaniu. Tym razem, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, pogoda była IDEALNA. Ciepło, słonecznie, piękna złota jesień, nawierzchnia ogólnie raczej sucha, ale nie przesuszona (w związku z czym piaski były przejezdne, chociaż upierdliwe). Zabrakło tylko pewnego elementu towarzyskiego ... chociaż gdyby ów element się pojawił, to nie byłoby takiego wyniku. Bo wynik to absolutna życiówka! Po pierwsze rekord dniowy kilometrów. Po drugie naprawdę dobry wynik samych zawodów - 14/20 PK wartych 47/60pkt. Trzecie miejsce wśród kobiet :)

Dokładniejszy opis i odrobina refleksji później ;)

Oto i one:

Tradycyjnie zamierzałam pojechać w tym samym towarzystwie, co zwykle, aż do momentu kiedy wykończy mnie tempo głównego nawigatora i lidera. Numery startowe mieliśmy sąsiednie, więc przy punkcie wydawania map odnaleźliśmy się nawzajem i po szybkiej decyzji nawigatora: "Olewamy 1, 2, 3 i 12 i zdobywamy w ten sposób 54 punkty." wyruszyliśmy. Najpierw 11tka. Na początek asfalt, tak na rozgrzewkę ;) potem jakaś przecinka, trochę tłoku przez chwilę, ale punkt odnaleziony. Następnie 7ka. Bez problemu, bo nic nie pamiętam ;) Następnie 13, 17 ("ławeczka" k.. mać, przedzieranie przez krzaczory - ot co :P) i 6, gdzie przy "wigwamie" wybłagałam 10min regeneracyjnej przerwy. A było to po ok. 60km. Regeneracja owa dała mi siły, żeby jeszcze przez kolejne 30km wytrzymać to zabójcze tempo, które dawało Vśr ponad 20km/h i HRśr 170/min :P Po 6tce nastąpiła 20tka, a z niej na 14tkę gdzie krótko przez osiągnięciem punktu dopadło mnie apogeum kryzysu. Z sekundy na sekundę traciłam moc, aż w pewnym momencie dopadł mnie skurcz oskrzeli, aż mnie lekko poddusiło. Na szczęście PK14 był za chwilę i do tego był źle postawiony, co zaowocowało dla mnie chwilą przerwy ("odpocznij sobie dziewczynko na drodze, a my poszukamy"). Dzięki temu potem jeszcze 3/4 drogi do PK4 wytrzymałam ostre tempo, ale już wcześniej zapadła decyzja, że 16tkę odpuszczam i albo się spotkamy na PK8, albo nie. W każdym razie doturlałam się do 4ki, a potem niespiesznie, z HR 140-150 (wreszcie jakieś normalne wartości :P) przebiłam się do PK8. Po drodze przeprawa przez rzeczkę, która też kosztowała mnie trochę ... hmm... sama nie wiem czego, bo niekoniecznie wysiłku, ale trochę wątpliwości ... bo droga do przeprawy to w rzeczywistości była ścieżynka przez chaszcze, którą ze sto lat chyba nikt nie chodził. A sama przeprawa ... dla lubiących mocne wrażenia ;) Gdyby nie to, że byłam sama i miałam ze sobą 13kg roweru, to nie zrobiłoby to na mnie wrażenia, ale w zaistniałej sytuacji ... odrobinka adrenaliny zapodana ;) Na PK8 znów połączyłam siły z chłopakami, trochę odpoczęta i zregenerowana, natomiast u nich siły trochę opadły, dzięki czemu tempo było już dla mnie akceptowalne. I tak oto na 8kę, 18tkę, 10tkę, następnie 19tkę - masakryczny podjazd!! Może nie byłby taki zły, gdyby nie te 130km w nogach. Ale dało radę się wtoczyć, za to jaki zjazd był soczysty, mmmm :D No a potem w nieco zredukowany składzie, leniwo-inwalidzkim, zrobiliśmy jeszcze 5tkę i 15tkę (do której najpierw przejechaliśmy przez pole buraków - tak, kocham fulla i więcej na sztywniaku nie będę jeździć :) a potem wyleźliśmy z krzaków na punkt) a stamtąd już do bazy, bo na więcej nie było czasu ani chęci. Meta ok. 15 min przed zamknięciem. Czyli w sam raz :) Ufff... ale się ujechałam! Ale dla tej satysfakcji było warto :))

Najważniejszy wniosek i refleksja - na sztywniaku nigdy w życiu bym tej trasy nie zrobiła. Gdy mając 140km w nogach (i w dupie!) jechałam przez pole po wertepach i wyobraziłam sobie to samo na hardtailu, to na samą myśl repertuar słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne wyczerpał mi się. Po całym dniu na rowerze i całkiem sporej liczbie przejechanych kilometrów nie mam jakichś dotkliwych dolegliwości bólowych (w przeciwieństwie do ostatniego 3-godzinnego maratonu, po którym bóle grzbietu leczyłam kilka dni). Lubię swojego Speca ... :)))
Kategoria Zawody, Harpagany


Dane wyjazdu:
115.00 km 75.00 km teren
09:00 h 12.78 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max:183 (%)
HR avg:155 (%)
Kalorie: 4150 kcal

Harpagan 43 Czarna Woda

Sobota, 21 kwietnia 2012 · dodano: 22.04.2012 | Komentarze 3

Po raz kolejny zaprawdę powiadam, iż do całkiem normalnych nie należę i podoba mi się to ;-) Bo tak naprawdę biorąc pod uwagę splot różnorakich okoliczności w ostatnim czasie (nie chodzi tu tylko o awarię, a nawet AWARIĘ roweru) to wyjazd na Harpa był umiarkowanie sensowny. Chociaż nie tak absurdalny jak jesienią. Więc jest postęp ;-) Postęp jest również jeśli chodzi o liczbę punktów (zarówno wagowych jak i punktów-miejsc), więc i to na plus. No ale oczywiście sedno sprawy to towarzystwo, którego nigdzie indziej takiego nie doświadczę i takiej frajdy ze sponiewierania się nie będę miała :-)Żeby było jeszcze przyjmniej, to obudził nas odgłos ulewy. No ale można się było tego spodziewać, no bo jak to - Harpagan bez deszczu albo chociaż błota? Na szczęście do momentu startu przestało, bo już chciałam wziąć mapę, pójść spać i wyjść na rower jak się rozpogodzi ;-) Po drodze wprawdzie jeszcze tak do 13tej zdarzały się przelotne opady, ale na szczęście stosunkowo mało dokuczliwe.
A przechodząc do meritum, czyli jeżdżenia na rowerze, to zaczęłam ambitnie z ekipą jak jesienią. Dotrwałam tak do 4tego naszego punktu (czyli PK8, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie), gdzie stwierdziłam, że prąd mi odcięło całkowicie i bezkompromisowo i w ogóle dopóki się nie najem, to nigdzie nie jadę i pie***lę i w ogóle, a tempo naszego nawigatora jest dla mnie nie do przyjęcia. Podobnie chciałam zrobić na wcześniejszym punkcie, ale chłopcy mnie trochę zmotywowali. Na PK8 postanowiłam zmodyfikować trasę po swojemu, czyli odpowiednio ją skrócić. Zjadłam, odpoczęłam chwilę, wygrzebałam mapę, przypomniałam sobie jak się tego używa i pojechałam. Kolejny punkt zdobyłam sama, jeszcze następny zresztą też. Ale pomiędzy nimi odebrałam telefon od jednego z moich ulubieńców, że oni też odłączyli się od nawigatora, bo jego tempo było nie do przyjęcia i postanowili ponownie połączyć się ze mną. Co niniejszym uczyniliśmy, gdyż poczekałam na nich prawie godzinę na PK12. Dali się nawet namówić na jeszcze kilka punktów, a konkretnie trzy. Z czego jeden z nich w Odrach, więc za całe 2zł od osoby zwiedziliśmy kamienie, naładowaliśmy się boską energią i zajechaliśmy do bazy o porze, która pozwalała skorzystać z lodowatego prysznica jeszcze bez tłoku. A potem było już tylko przyjemniej ;-)

Dane wyjazdu:
135.00 km 45.00 km teren
06:50 h 19.76 km/h:
Maks. pr.:46.77 km/h
Temperatura:8.0
HR max:188 (%)
HR avg:160 (%)
Kalorie: 4388 kcal

Harpagan 42 Elbląg

Sobota, 15 października 2011 · dodano: 16.10.2011 | Komentarze 5

Ależ to trzeba mieć zryty czajnik, żeby zrobić coś takiego jak ja. Czyli: niewyleczywszy do końca przeziębienia wybrać się na Harpagana rowerowego w chłód, deszcz i błooocko z bandą wariatów (na szczęście pozytywnie pokręconych ;)
Mój pierwszy Harpagan w życiu. Podejście rozrywkowo-turystyczne. Czyli "Zabawa typu FUN" jak głosi nazwa "teamu", do którego się przyłączyłam. Początkowe zapewnienia lidera tej rozpasanej grupy, że napieramy, jedziemy na wynik itp. trochę mnie przerażały. Ale jak się później okazało - założenia to jedno, a życie pisze całkiem inne scenariusze ;-) Czemu pojechaliśmy taką trasą, a nie inną - "nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem" ;-) Ja tam byłam z założeniem "dobrze się bawić i w miarę możliwości i sił nie dać się zgubić". Dołączenie do tego pracy z mapą przerosłoby mnie na pewno. Do PK7 (który był naszym trzecim) jechało się b.dobrze. Może z wyjątkiem małej wyjebki na betonowych płytach, po której mam na pamiątkę kilka siniaków. O mokrych i zimnych stopach nawet nie wspominam, bo towarzyszyły od początku do końca, w zasadzie był to najpewniejszy i najmniej zmienny element całej wycieczki. Ambitne założenia zweryfikował PK9. Po pierwsze w drodze do niego Sławkowi klękł sprzęt. Tzn. pedał. Gej. I już pojawiła się opcja, że ambicja na bok - będziemy się szybciej ewakuować do bazy. Zresztą byliśmy już i tak na samym końcu mapy, więc chcąc nie chcąc trzeba było wracać ;-) Po osiągnięciu PK9 spędziliśmy upojne chwile myjąc rowery i piorąc rękawiczki w mętnej, zawiesistej kałuży. Niezapomniane przeżycie ;-) I wtedy przyszło nam się rozdzielić - dwóch ambitniejszych i czworo wyluzowanych ze skatowanym sprzętem. Dotarcie stamtąd do jakiejkolwiek normalnie przejezdnej drogi było drogą przez mękę. A konkretnie przez chaszcze, błoto a na koniec obornik. Gówniana sprawa ;-) Konsekwencją tego było spędzenie mnóóóóstwa czasu na podwórku u jakiegoś gospodarza w celu pozbycia się obornika zewsząd. A potem asfaltem, "na czysto" do bazy. Ale wcale blisko ani szybko nie było. Pomijając oficjalny popas w sklepie (tak, WSZYSCY mieliśmy ochotę na colę/pepsi) postoje odbywały się co 15-20 minut na hasło "pedał" albo "gej" - trzeba go było trochę udobruchać, przesmarować i przez jakiś czas współpracował. Do następnego "pedał/gej". Meta osiągnięta ok. godz 17.40. A potem kąpiel pod ciepłym prysznicem - istna rozkosz :D Zwłaszcza, jak wracało czucie w palcach u stóp ;-) Na podsumowanie kilka rzeczy, które mnie zadziwiły: 1) jakoś dawałam radę dotrzymać chłopakom tempa, 2) prawie wcale nie bolała mnie dupa, 3) wieczorem dużo bardziej chciało mi się spać niż pić, 4) rano zaczęło mnie boleć wszystko, albo przynajmniej wiele, ale co najdziwniejsze - prawy Achilles -> wniosek: ból ścięgna Achillesa może przenosić się drogą kropelkową ;-) Tyle. Tak jakby chyba sezon rowerowy zakończony w moim wydaniu :-)