Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzę ja, goszyg, z miasta Gdańsk. Z bikestats dla przyjemności i zdrowia przejechałam 10287.52 kilometrów w tym 6679.14 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.75 km/h - nie ma się czym chwalić ;)
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy goszyg.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:2149.71 km (w terenie 1562.44 km; 72.68%)
Czas w ruchu:156:12
Średnia prędkość:13.76 km/h
Maksymalna prędkość:74.71 km/h
Maks. tętno maksymalne:197 (0 %)
Maks. tętno średnie:185 (0 %)
Suma kalorii:92139 kcal
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:63.23 km i 4h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
70.00 km 65.00 km teren
03:10 h 22.11 km/h:
Maks. pr.:49.83 km/h
Temperatura:14.0
HR max:190 (%)
HR avg:176 (%)
Kalorie: 2389 kcal

Skandia Kwidzyn

Sobota, 22 września 2012 · dodano: 23.09.2012 | Komentarze 3

SKS, nie ma innego wytłumaczenia. Po kwidzyńskiej skandii doszłam do wniosku, że jestem już za stara na to, żeby takie dystanse robić na sztywniaku. Po ok. 40km zaczęło mnie napierdalać w krzyżu, nie mówiąc już o wszystkim innym. Tak połamana to ja po wyścigu jeszcze nigdy nie byłam. Pomijam fakt, że od początku nie jechało mi się zbyt rewelacyjnie. Kondycha zrobiona w górach rozeszła się gdzieś po kościach przez miesiąc niejeżdżenia. No nic, taki sezon. Poza tym chyba przestaje mnie kręcić to, a zaczyna co innego ... zobaczymy jak będzie w przyszłym roku. A wracając do sedna tematu, czyli samego wyścigu - były lepsze i gorsze momenty, chwilami jechało mi się naprawdę dobrze, zwłaszcza jak udało mi się usiąść na jakimś dobrym kole. Ale druga pętla, kiedy nie miałam nikogo przed sobą ani za sobą, była naprawdę walką z własnymi słabościami i bólem wszystkiego. A pod koniec jeszcze z nadciągającymi skurczami :/ Po płaskim jechało się jeszcze przyzwoicie, ale wystarczył choćby niewielki podjazd i nogi jak beton, bez prądu, bez mocy ... masakra :/ No nic, było minęło, mimo wszystko cieszę się, że pojechałam (bo wahałam się, gdyż nie chciało mi się, a do tego pogodę zapowiadali paskudną, ale pogoda szczęśliwie okazała się całkiem łaskawa :) W tym sezonie to może jeszcze jeden ścig i ... odpoczynek :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
42.78 km 35.00 km teren
02:15 h 19.01 km/h:
Maks. pr.:54.98 km/h
Temperatura:17.0
HR max:187 (%)
HR avg:175 (%)
Kalorie: 1683 kcal

King Oscar MTB Maraton Gniewino

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · dodano: 12.08.2012 | Komentarze 0

To się pościgałam. Piękna okolica, dobra pogoda (słonecznie z małymi przerwami, nie za ciepło), tylko forma i kilka innych okoliczności nie dopisało. Zatem miejsce 4te. Chociaż nawet gdyby forma i okoliczności dopisały, to byłoby pewnie tak samo, bo pierwsze 3 zawodniczki są raczej poza moim zasięgiem. Chyba, że miałabym sezon życia. Ale nie tym razem. Nie oszukujmy się - jechało się kiepsko. Pierwsze 10km ból brzucha. Następne 5 - ból zatok. Po 20tym kilometrze, na jakimś podjeździe (a potem już podejściu) okrutna kolka w prawym boku - myślałam, że złożę się w pół. Słabe rozjeżdżenie i wjeżdżenie w rower zaowocowało sporymi problemami na odcinkach nieco technicznych. Czyli w sumie biorąc pod uwagę to wszystko, to wynik dobry ;) A sama impreza bardzo fajna, gratulacje dla organizatorów, oby kontynuowali tę nową świecką tradycję :) Aha, no i jak zwykle względy towarzyskie warte były ruszenia się z domu. Miłe pogawędki na trasie, znajomi na starcie/mecie ... Fajnie było :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
58.82 km 50.00 km teren
02:28 h 23.85 km/h:
Maks. pr.:50.97 km/h
Temperatura:22.0
HR max:190 (%)
HR avg:180 (%)
Kalorie: 1948 kcal

Skandia Bytów

Niedziela, 22 lipca 2012 · dodano: 22.07.2012 | Komentarze 5

Pierwsze udane ściganie w tym sezonie. Po DNFie w Bydgoszczy i totalnym zgonie w Gdańsku przyszedł czas, żeby wreszcie być z siebie zadowoloną. Oczywiście wiem, że z zeszłoroczną szczytową formą mogło być w Bytowie lepiej, ale odnieśmy dzisiejszy występ do tegorocznego stanu. Stanu, kiedy treningów jak na lekarstwo, ścigać się za bardzo nie chce ... Jestem z siebie zadowolona, bo czułam, że jadę dobrze (jak na swoje możliwości), po dojechaniu na metę czułam się zmęczona, ale nie zabita (tak jak to było w Gdańsku), czyli zdrowo zmęczona, no i jest też efekt - pudło :) Trasa niewątpliwie szybka, sporo szutrów i asfaltów, gdzie kluczem do sukcesu było znaleźć sobie dobry peletonik (niestety nie zawsze było mi to dane), ale ze swojej końcówki jestem niezmiernie zadowolona, gdyż jak wyjechaliśmy na asfalt ok. 6km przed metą, przyspieszyłam (jak to na asfalcie) i wyszłam na czoło swojego 4osobowego peletoniku. Sądziłam, że chłopaki usiądą mi na koło i popracujemy razem do końca. Ale jak się okazało - zostali. Dogoniłam za to pewnego przesympatycznego rowerzystę, który najpierw mnie rozweselał, potem groził, że dostanie zawału i liczył na skuteczną pierwszą pomoc z mojej strony (nic z tego, wolny weekend to wolny weekend - nie pracuję :P ) a na mecie, po wspólnym finiszu, uścisnęliśmy sobie dłonie, podziękowaliśmy za wspólną końcówkę i z uśmiechem każdy poszedł w swoją stronę :) Ot, taki miły akcent ogólnoludzki :)
A poza tym znowu spotkało się znajomych, pogadało się, polansowało z rowerem i w żółtych ciuszkach ... Udana niedziela :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
66.95 km 66.95 km teren
03:46 h 17.77 km/h:
Maks. pr.:52.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:195 (%)
HR avg:174 (%)
Kalorie: 2779 kcal

Skandia Gdańsk

Niedziela, 3 czerwca 2012 · dodano: 03.06.2012 | Komentarze 0

O mamuńciu! Nie żyję ... Noższ kurwa, dawno tak zajechana się nie czułam ... o ile w ogóle kiedykolwiek ... Można by rzecz, że zjebana jak dziwka po weekendzie. Lekko nie było, jednak Lasy Oliwskie mają potencjał a tym razem o dziwo Pan Lang i jego zespół nie wypłaszczyli trasy do granic możliwości, tylko w dużej mierze skorzystali z projektu lokalnych zawodników. Pierwsze kółko jechało mi się całkiem dobrze, tylko zarówno na zjazdach jak i na podjazdach jakieś pipy mnie trochę blokowały ... aczkolwiek na jednym zjeździe zastosowałam majstersztyk wyprzedzania i byłam z siebie niezwykle dumna :D Pod koniec pierwszego okrążania stwierdziłam, że czas na żela i chociaż nie lubię tego ścierwa, to ten był całkiem jadalny. Rzeczywiście odrobina mocy się po nim pojawiła, chociaż stanowczo za mało ;) Drugie okrążenie jechałam już jak za karę, walka głównie z samą sobą, na podejściach zaczęły się skurcze, albo może raczej preludium do nich, ale na szczęście odpuszczały jak wsiadałam z powrotem na rower :) No co tu dużo gadać ... trasa dość wymagająca, dystans godny, miejsce dopiero 5 w K-2 (trochę słabe jak na osobę przyzwyczajoną do podium :P) ale biorąc pod uwagę to, że w tym sezonie mało trenuję i forma w związku z tym kiepska, a do tego jeszcze to, że w nocy przed wyścigiem obudziłam się z gorączką i potwornym bólem gardła, to jestem z siebie zadowolona :) Najważniejsze, że przeżyłam :) A mojemu zeszłorocznemu karpatkowemu partnerowi dołożyłam 31 minut :D
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
43.02 km 30.00 km teren
03:00 h 14.34 km/h:
Maks. pr.:40.66 km/h
Temperatura:30.0
HR max:197 (%)
HR avg:167 (%)
Kalorie: 2184 kcal

IV Metropolia Maraton Bydgoszcz

Niedziela, 29 kwietnia 2012 · dodano: 29.04.2012 | Komentarze 0

Dane zawierają również rozgrzewkę, dojazd na start ostry i powrót z mety do Bydgoszczy. Samego maratonu w tym wszystkim ok. 30km. Zresztą i to nieprawda... 17km się ścigałam, a potem zdrowy rozsądek wygrał z chorą ambicją. Zaliczyłam pierwszy w życiu DNF. Kumulacja upału, słabej formy, słabego dnia, frustrującego piachu, drobnych problemów sprzętowych...
A tak od początku - czułam, że może być różnie, kiedy o godz. 10tej było już 25st. Zanosiło się na trudne warunki. O piachu wiedziałam. Chociaż jak się później okazało - w większości był przejezdny. W miarę na początku zaliczyłam 2 chainsuck-i. Nie wiem czemu, do tej pory zdarzało mi się to tylko w błocie. Chyba faktycznie napęd jest do remontu... Wiadomo - trochę straciłam. No i zaczęłam gonić. Zupełnie nie przejmując się wskazaniami pulsometru. Tzn. jak już zaczęłam się nimi przejmować, to nic nie dało się zrobić, bo żeby zejść poniżej 180 musiałabym chyba stanąć. Więc jechałam z HR rzędu 190/min (swoją drogą moja Sigma pierwszy raz w życiu wyświetliła 197) i wiedziałam, że to się nie może dobrze skończyć. Nie wiem więc dlaczego to robiłam. Ale robiłam. 30stopniowy upał dawał się mocno we znaki, najbardziej oczywiście na nasłonecznionych piaszczystych odcinkach. Tam było ze 40stopni. I kurz, kurz, kurz... Po ok. 17km stwierdziłam, że to nie ma sensu. Bo to były takie drugie Słubice 2010. Upał, piach, słabo, dreszcze... Już raz sobie udowodniłam, że mogę zacisnąć zęby i pokonać siebie. Tylko potem trzeba to przez tydzień odchorować. A ja nie mogę sobie teraz na to pozwolić. Zapytałam strażaków zabezpieczających trasę jak najkrócej dojechać do mety. Nie wiedzieli. Pojechałam na czuja. Spotkałam ludzi obstawiających trasę. Też nie wiedzieli. Postanowiłam jechać dalej na czuja, wspierając się gps-em w komórce, ale nie wiedziałam gdzie dokładnie na mapie jest start. Szczęśliwie spotkałam jakiegoś miłego Holendra z porządnym gpsem, który w dodatku wiedział gdzie mamy dojechać. Naturalnie Holender ów też startował i z podobnych powodów się wycofał :) I tak w miłym towarzystwie doczołgałam się jakoś do mety. Przy okazji odświeżyłam swój angielski ;) Na mecie posiedziałam chyba ze 30-40min w oczekiwaniu na SS, który ambitnie pojechał maraton na "krzywy ryj" i przejechał cały dystans. Nie tak jak ja - 100% lamerki... Ale niezbyt wyraźnie wyglądał... Zresztą oboje byliśmy "zjebani jak dziwka po weekendzie" ;) No i jeszcze ok. 5km do miasta, potem wspólny obiad. I do domu :-)
Niestety - lekcja pokory była kosztowna. Wpisowe 40zł, paliwo ok. 160zł, autostrada 35zł, mandat za prędkość 50zł... eh...
Kategoria Przejażdżki, Zawody


Dane wyjazdu:
115.00 km 75.00 km teren
09:00 h 12.78 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max:183 (%)
HR avg:155 (%)
Kalorie: 4150 kcal

Harpagan 43 Czarna Woda

Sobota, 21 kwietnia 2012 · dodano: 22.04.2012 | Komentarze 3

Po raz kolejny zaprawdę powiadam, iż do całkiem normalnych nie należę i podoba mi się to ;-) Bo tak naprawdę biorąc pod uwagę splot różnorakich okoliczności w ostatnim czasie (nie chodzi tu tylko o awarię, a nawet AWARIĘ roweru) to wyjazd na Harpa był umiarkowanie sensowny. Chociaż nie tak absurdalny jak jesienią. Więc jest postęp ;-) Postęp jest również jeśli chodzi o liczbę punktów (zarówno wagowych jak i punktów-miejsc), więc i to na plus. No ale oczywiście sedno sprawy to towarzystwo, którego nigdzie indziej takiego nie doświadczę i takiej frajdy ze sponiewierania się nie będę miała :-)Żeby było jeszcze przyjmniej, to obudził nas odgłos ulewy. No ale można się było tego spodziewać, no bo jak to - Harpagan bez deszczu albo chociaż błota? Na szczęście do momentu startu przestało, bo już chciałam wziąć mapę, pójść spać i wyjść na rower jak się rozpogodzi ;-) Po drodze wprawdzie jeszcze tak do 13tej zdarzały się przelotne opady, ale na szczęście stosunkowo mało dokuczliwe.
A przechodząc do meritum, czyli jeżdżenia na rowerze, to zaczęłam ambitnie z ekipą jak jesienią. Dotrwałam tak do 4tego naszego punktu (czyli PK8, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie), gdzie stwierdziłam, że prąd mi odcięło całkowicie i bezkompromisowo i w ogóle dopóki się nie najem, to nigdzie nie jadę i pie***lę i w ogóle, a tempo naszego nawigatora jest dla mnie nie do przyjęcia. Podobnie chciałam zrobić na wcześniejszym punkcie, ale chłopcy mnie trochę zmotywowali. Na PK8 postanowiłam zmodyfikować trasę po swojemu, czyli odpowiednio ją skrócić. Zjadłam, odpoczęłam chwilę, wygrzebałam mapę, przypomniałam sobie jak się tego używa i pojechałam. Kolejny punkt zdobyłam sama, jeszcze następny zresztą też. Ale pomiędzy nimi odebrałam telefon od jednego z moich ulubieńców, że oni też odłączyli się od nawigatora, bo jego tempo było nie do przyjęcia i postanowili ponownie połączyć się ze mną. Co niniejszym uczyniliśmy, gdyż poczekałam na nich prawie godzinę na PK12. Dali się nawet namówić na jeszcze kilka punktów, a konkretnie trzy. Z czego jeden z nich w Odrach, więc za całe 2zł od osoby zwiedziliśmy kamienie, naładowaliśmy się boską energią i zajechaliśmy do bazy o porze, która pozwalała skorzystać z lodowatego prysznica jeszcze bez tłoku. A potem było już tylko przyjemniej ;-)

Dane wyjazdu:
135.00 km 45.00 km teren
06:50 h 19.76 km/h:
Maks. pr.:46.77 km/h
Temperatura:8.0
HR max:188 (%)
HR avg:160 (%)
Kalorie: 4388 kcal

Harpagan 42 Elbląg

Sobota, 15 października 2011 · dodano: 16.10.2011 | Komentarze 5

Ależ to trzeba mieć zryty czajnik, żeby zrobić coś takiego jak ja. Czyli: niewyleczywszy do końca przeziębienia wybrać się na Harpagana rowerowego w chłód, deszcz i błooocko z bandą wariatów (na szczęście pozytywnie pokręconych ;)
Mój pierwszy Harpagan w życiu. Podejście rozrywkowo-turystyczne. Czyli "Zabawa typu FUN" jak głosi nazwa "teamu", do którego się przyłączyłam. Początkowe zapewnienia lidera tej rozpasanej grupy, że napieramy, jedziemy na wynik itp. trochę mnie przerażały. Ale jak się później okazało - założenia to jedno, a życie pisze całkiem inne scenariusze ;-) Czemu pojechaliśmy taką trasą, a nie inną - "nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem" ;-) Ja tam byłam z założeniem "dobrze się bawić i w miarę możliwości i sił nie dać się zgubić". Dołączenie do tego pracy z mapą przerosłoby mnie na pewno. Do PK7 (który był naszym trzecim) jechało się b.dobrze. Może z wyjątkiem małej wyjebki na betonowych płytach, po której mam na pamiątkę kilka siniaków. O mokrych i zimnych stopach nawet nie wspominam, bo towarzyszyły od początku do końca, w zasadzie był to najpewniejszy i najmniej zmienny element całej wycieczki. Ambitne założenia zweryfikował PK9. Po pierwsze w drodze do niego Sławkowi klękł sprzęt. Tzn. pedał. Gej. I już pojawiła się opcja, że ambicja na bok - będziemy się szybciej ewakuować do bazy. Zresztą byliśmy już i tak na samym końcu mapy, więc chcąc nie chcąc trzeba było wracać ;-) Po osiągnięciu PK9 spędziliśmy upojne chwile myjąc rowery i piorąc rękawiczki w mętnej, zawiesistej kałuży. Niezapomniane przeżycie ;-) I wtedy przyszło nam się rozdzielić - dwóch ambitniejszych i czworo wyluzowanych ze skatowanym sprzętem. Dotarcie stamtąd do jakiejkolwiek normalnie przejezdnej drogi było drogą przez mękę. A konkretnie przez chaszcze, błoto a na koniec obornik. Gówniana sprawa ;-) Konsekwencją tego było spędzenie mnóóóóstwa czasu na podwórku u jakiegoś gospodarza w celu pozbycia się obornika zewsząd. A potem asfaltem, "na czysto" do bazy. Ale wcale blisko ani szybko nie było. Pomijając oficjalny popas w sklepie (tak, WSZYSCY mieliśmy ochotę na colę/pepsi) postoje odbywały się co 15-20 minut na hasło "pedał" albo "gej" - trzeba go było trochę udobruchać, przesmarować i przez jakiś czas współpracował. Do następnego "pedał/gej". Meta osiągnięta ok. godz 17.40. A potem kąpiel pod ciepłym prysznicem - istna rozkosz :D Zwłaszcza, jak wracało czucie w palcach u stóp ;-) Na podsumowanie kilka rzeczy, które mnie zadziwiły: 1) jakoś dawałam radę dotrzymać chłopakom tempa, 2) prawie wcale nie bolała mnie dupa, 3) wieczorem dużo bardziej chciało mi się spać niż pić, 4) rano zaczęło mnie boleć wszystko, albo przynajmniej wiele, ale co najdziwniejsze - prawy Achilles -> wniosek: ból ścięgna Achillesa może przenosić się drogą kropelkową ;-) Tyle. Tak jakby chyba sezon rowerowy zakończony w moim wydaniu :-)

Dane wyjazdu:
42.67 km 40.00 km teren
01:50 h 23.27 km/h:
Maks. pr.:52.12 km/h
Temperatura:20.0
HR max:192 (%)
HR avg:185 (%)
Kalorie: 1488 kcal

Skandia Maraton Kwidzyn

Sobota, 1 października 2011 · dodano: 01.10.2011 | Komentarze 1

Chyba ostatnie prawdziwe ściganie w tym sezonie. Nareszcie! Czy już mówiłam, że jestem zmęczona? I czy już mówiłam, że muszę w spokoju wyleczyć zatoki? No to teraz się za to wezmę. Bo ściganie na ten sezon chyba zakończyłam. Jeszcze może Harpagan, ale to w trybie turystycznym. Czyli absolutnie żadnego ścigania! Bo moje serce w końcu wyskoczy mi przez ucho jak je będę takim HR średnim katować. I to przez prawie 2 godziny. Masakra, podziwiam je, że się jeszcze nie zbuntowało całkiem. A co do samego dzisiejszego wyścigu - w sektorze startowym wyglądałam tak, jakbym była tam za karę (co potwierdza zdjęcie, którego do publicznej wiadomości nie podam ;). W sumie to trochę tak się czułam. Nie chciało mi się, ot co. A tu trzeba nakurwiać przez 42 długie kilometry... eh... Z niecierpliwością czekałam na start myśląc sobie: "zacznijmy już i kończmy, miejmy to już za sobą". Wreszcie się doczekałam. Coś tam z przodu strzeliło i ruszyliśmy. A raczej tamci z przodu ruszyli. Przy końcu drugiego sektora zajęło to sporo więcej czasu. A że starty mam zawsze mega-ciotowate (nie, nie umiem się prześlizgiwać między rowerami, nie umiem się rozpychać łokciami i mam jakiś głupi zwyczaj zachowywania w miarę bezpiecznego odstępu do koła przede mną, w który to odstęp nieraz jakiś bałwan się wciśnie zmuszając mnie do ostrego hamowania), to przez co najmniej połowę dystansu wyprzedzałam. I wyprzedzałam. I wyprzedzałam. Aż uplasowałam się w okolicach ludzi jadących mniej więcej moim tempem. Potem jeszcze znów wyprzedzałam. I byłam wyprzedzana, głównie przez pędzące pociągi z GF i Medio. Zatoki na szczęście tylko delikatnie pobolewały. Może to zasługa dwóch ibupromów. Dla niepokonanych ;) Ostatecznie udało się dotrzeć do mety. K-2 pierwsza, K-open trzecia. Ojciec Dyrektor zadowolony, ja mniej, bo wygrałam kolejny kask :/ Czy naprawdę wyglądam na osobę, która rozwala min. 3 kaski w sezonie? Od początku kariery rozwaliłam 1. Słownie: jeden. Którego historia opisana jest gdzieś na łamach tegoż bloga, pod hasłem Carpathia, gdzieś w sierpniu. No ale nic to. Polecam się na allegro ;) A raczej nie się, tylko mój kolejny kask ;)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
64.54 km 64.00 km teren
03:17 h 19.66 km/h:
Maks. pr.:44.29 km/h
Temperatura:20.0
HR max:192 (%)
HR avg:175 (%)
Kalorie: 2455 kcal

IV Jesienny Maraton MTB Kościerzyna

Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 25.09.2011 | Komentarze 0

Zmęczyłam się. Ale może zacznę od plusów ;) Piękna pogoda, świetna atmosfera, b.dobra organizacja, przesympatyczne spotkania z ludźmi z "kolarskiej braci" :-) Wystartowałam na mega, bo na mini (25km) nie warto w ogóle się z domu ruszać ;) a na giga nie mam siły. Nie chce mi się zwyczajnie ;)
Wyszły mi 64km, czas tragiczny, jechało się naprawdę kiepsko. Formie bardzo daleko do najwyższego znanego mi pułapu. Po 15km doszedł ból zatok (znowu się cholery odezwały, a już było dobrze...) i złość, że jednak nie wybrałam mini. Czarno widziałam swoje dotarcie do mety, no ale przecież zrezygnować? O nie! To byłaby ostateczność. Zwolniłam trochę tempo, uspokoiłam tętno (spadło nawet poniżej 170 ;) i pojechałam. Wielokrotnie miałam ochotę rzucić rower w krzaki, usiąść i kontemplować okoliczności przyrody, bo naprawdę były piękne :) Single nad jeziorami, polne drogi po pagórkach... cudnie :) Ale pomyślałam, że mimo wszystko jestem na wyścigu i nie wypada ;) Poza tym coś mi mówiło, że spośród kobiet przede mną jest tylko Marzena, a to znaczyło, że pomimo fatalnej jazdy wciąż mam szansę na dobre miejsce i kolejny gadżet na półkę ;) I tak sobie jechałam... i jechałam... i jechałam... i końca nie było widać... Ale wreszcie dotarłam na metę, ból zatok na szczęście został gdzieś w międzyczasie w lesie. No i tak o - skonana, wymęczona i średnio zadowolona, chociaż bardzo zadowolona, że to już koniec ;) - przejechałam ten maraton. No a potem to rozmowy, spotkania, żarty, słoneczko, nagrody, dekoracje, zdjęcia... udana niedziela :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
63.97 km 45.00 km teren
05:43 h 11.19 km/h:
Maks. pr.:60.52 km/h
Temperatura:20.0
HR max:165 (%)
HR avg:130 (%)
Kalorie: 2510 kcal

CMTBV Etap VI: Korbielów -> Wisła

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0

Ostatni etap. Z jednej strony ulga, że wreszcie nie trzeba będzie kolejnego dnia wstawać rano i wsiadać na rower... ale z drugiej tak już się przyzwyczaiłam, że żal będzie zmieniać tryb życia ;)
Pan Dyzio mówił "etap krótki, ale ciężki teren". Fakt - etap wyszedł najkrótszy ze wszystkich. A czy teren był taki ciężki? Trochę tak, sporo kamlotów bardziej i mniej luźnych, z moim cykorem i brakiem techniki znów było trochę prowadzenia roweru. Ale nie tak znowu bardzo dużo. Za to fragmenty, które można było przejechać, to prawdziwa śmietanka :D Dokładnie tak, jak sobie wyobrażam przyjemność z MTB :) Oczywiście na początek musiało być niemiłosiernie pod górę... ale na Halę Rysiankę większość czasu wbijaliśmy się w towarzystwie, więc w sumie i tak było całkiem fajnie :) Potem oczywiście towarzystwo odjechało, zostaliśmy sami z górskim szlakiem i radochą, jaka z jazdy nim płynęła. Pan Punkt na Rysiance udzielił nam cennych porad jak pojechać, jeżeli nie będziemy chcieli przebijać się przez wszystkie punkty kontrolne. Ostatecznie skorzystaliśmy z jego rady, ale wcale nie oznaczało to zbędnego asfaltowania. Trasa, którą nam zaproponował, miała w sobie też bardzo wiele uroku i jazdy (albo spaceru ;) terenowej. Na bufecie oczywiście znowu zebraliśmy ochrzan, że jesteśmy "opóźnieni" ;) Najsmutniejsze było to, że było to ostatnie (przynajmniej na tej imprezie ;) spotkanie z Jaro-Serwisantem. Pożegnanie dlatego było bardzo serdeczne i wylewne ;) A na mecie byliśmy o godzinie na tyle przyzwoitej, że udało się wziąć prysznic, wskoczyć w kiecę, zdążyć obejrzeć dekorację i pomknąć na "bankiet" czyli etap 7... o którym na blogu rowerowym nie przystoi pisać ;) Starczy powiedzieć, że impreza była zaje-zacna ;-)
Kategoria Zawody, Carpathia, Góry