Info
Ten blog rowerowy prowadzę ja, goszyg, z miasta Gdańsk. Z bikestats dla przyjemności i zdrowia przejechałam 10287.52 kilometrów w tym 6679.14 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.75 km/h - nie ma się czym chwalić ;)Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Sierpień2 - 0
- 2015, Lipiec3 - 0
- 2015, Czerwiec5 - 0
- 2015, Maj6 - 0
- 2015, Kwiecień5 - 0
- 2015, Marzec4 - 0
- 2014, Październik2 - 0
- 2014, Czerwiec4 - 0
- 2014, Maj14 - 0
- 2014, Kwiecień12 - 0
- 2014, Marzec7 - 0
- 2013, Listopad1 - 0
- 2013, Październik2 - 0
- 2013, Wrzesień5 - 0
- 2013, Sierpień12 - 0
- 2013, Lipiec12 - 0
- 2013, Czerwiec9 - 0
- 2013, Maj11 - 2
- 2013, Kwiecień11 - 2
- 2013, Marzec4 - 1
- 2012, Listopad1 - 0
- 2012, Październik2 - 8
- 2012, Wrzesień3 - 4
- 2012, Sierpień11 - 2
- 2012, Lipiec13 - 7
- 2012, Czerwiec7 - 1
- 2012, Maj9 - 0
- 2012, Kwiecień7 - 5
- 2012, Marzec8 - 1
- 2012, Styczeń1 - 0
- 2011, Grudzień2 - 0
- 2011, Październik3 - 8
- 2011, Wrzesień12 - 0
- 2011, Sierpień13 - 0
- 2011, Lipiec17 - 0
- 2011, Czerwiec21 - 12
- 2011, Maj30 - 13
- 2011, Kwiecień16 - 19
- 2011, Marzec4 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
Zawody
Dystans całkowity: | 2149.71 km (w terenie 1562.44 km; 72.68%) |
Czas w ruchu: | 156:12 |
Średnia prędkość: | 13.76 km/h |
Maksymalna prędkość: | 74.71 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 197 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 185 (0 %) |
Suma kalorii: | 92139 kcal |
Liczba aktywności: | 34 |
Średnio na aktywność: | 63.23 km i 4h 35m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
84.02 km
15.00 km teren
05:06 h
16.47 km/h:
Maks. pr.:71.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max:172 (%)
HR avg:138 (%)
Kalorie: 2505 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
CMTBV Etap V: Rabka Zdrój -> Korbielów
Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0
Wreszcie etap ukończony jak należy. Byliśmy na wszystkich punktach a w dodatku zmieściliśmy się w limicie czasu - coś niebywałego ;) Ale to pewnie dlatego, że etap był w 80% asfaltowy. W zasadzie co tu pisać? Na asfalcie dupa boli niemiłosiernie, zwłaszcza pod górkę, bo trudno wstać z pedałów. Tzn. można, ale na stójce nogi i ręce bolą niemiłosiernie, więc się nie opłaca ;) Podjazd na Przeł. Krowiarki to był już jakiś automatyzm. Nie myśleć o tym, że pod górkę i kręcić równym rytmem - to jedyna recepta na coś takiego. Za to zjazd do Zawoi - epicki :D Za Zawoją jeszcze kawałek "z buta" na Tabakowe Siodło, a potem to już w zasadzie tylko z górki, nie licząc kilku km do Słowacko-Polskiej granicy, gdzie nie omieszkałam odstawić WSZYSTKICH, którzy jeszcze byli na trasie (czyli jakieś 4 osoby ;). Meta o 15.39 - co robić z taką ilością wolnego czasu? ;)Wieczorem wizyta u górali, gdzie Tata znalazł kwaterę - nie powiem, można się od dziarskiej górolki dowiedzieć sporo o życiu :D A tak pysznych ogórków małosolnych nie jadłam nigdy wcześniej i pewnie nigdy więcej już aż tak smakowitych nie zjem... eh...
Dane wyjazdu:
77.42 km
40.00 km teren
06:21 h
12.19 km/h:
Maks. pr.:66.25 km/h
Temperatura:27.0
HR max:167 (%)
HR avg:130 (%)
Kalorie: 2777 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
CMTBV Etap IV: Szczawnica -> Rabka Zdrój
Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0
Chyba najpiękniejszy etap ze wszystkich! Przejazd przez Gorce, a jak Gorce, to i nieodłączna panorama Tatr. Przy pięknej pogodzie naprawdę jest co podziwiać!Na początek przejazd główną drogą do Krościenka, to w peletonie (ściślej mówiąc - w jego ogonie ;). A potem wjazd na czerwony szlak i żmudna wspinaczka (jak zwykle trochę z siodła, trochę z buta) na pierwszy punkt kontrolny - Marszałek. Po drodze trochę rozmów, żartów... ogólnie wesoło było :) Na pierwszym punkcie zbiorowe oczekiwanie na "drugie połówki" ;) No ale mi niestety przyszło na swoją najdłużej czekać, więc wesoła ekipa mnie opuściła :P
Z Marszałka czerwonym na Lubań - góra, dół, trochę pieszo, trochę rowerem - jak zwykle. Na Lubaniu niezawodny Pan Dyzio :D Chociaż droga, którą nam doradził, żeby dojechać do asfaltu w Ochotnicy, nie była tak fajna jak Pan Dyzio ;) W zasadzie to droga wiodła korytem strumienia i pełna była mokrych kamlotów, a oprócz tego nachylenie miewała też całkiem słuszne. Ale jak już udało się sprowadzić rower na "dobre drogi" to można było śmignąć. Kawałek jeszcze w dół, a potem asfaltem pod górę na Przełęcz Knurowską, gdzie czekał Pan Punkcik i bufet. Jak zwykle byliśmy tam ostatni :D Posiliwszy się uderzyliśmy w stronę Turbacza. Jednak po całkiem niekrótkim czasie, a pokonanej odległości wręcz przeciwnie - bardzo niewielkiej, stwierdziliśmy, że to chyba nie ma sensu... i wróciliśmy na asfalt, zjechaliśmy z przełęczy do drogi wojewódzkiej (po drodze przaśne widoki :), drogą ową, w trwodze przed licznymi zmotoryzowanymi mordercami, dotarliśmy do Nowego Targu, skąd Zakopianką!! doczołgaliśmy się na Obidową, a stamtąd już spokojny, lokalny asfalcik do Rabki. Ostatnie wyzwanie czekało w samej Rabce - znalezienie tam mety do najłatwiejszych nie należało. Ale jakoś się udało :) Potem podziwialiśmy pierwszy raz CAŁĄ dekorację, potem obiad, potem do bazy, rower do Jaro (coby przerzutkę wyregulował, bo sucz zrzucała mi łańcuch za kasetę, gdzie lubił się on klinować) a na osłodę życia piwo od orga do wieczornej odprawy :)
Dane wyjazdu:
77.20 km
70.00 km teren
07:02 h
10.98 km/h:
Maks. pr.:54.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:170 (%)
HR avg:133 (%)
Kalorie: 3204 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
CMTBV Etap III: Krynica -> Szczawnica
Środa, 17 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0
Plan na dziś - dojechać o takiej porze, żeby zobaczyć jak wygląda meta, baza itp. jak ludzie jeszcze nie idą spać ;) Ale na początek Jaworzyna Krynicka. Nie ma to jak cholera-wie-ile kilometrów podjazdu na początek gorącego, słonecznego dnia. Podjazdu lub też podejścia - jak kto woli ;) Albo jak kto umi. U mnie było tak pół na pół ;) A że gorąco, to kask wisiał na kierownicy, zamiast na głowie, bo już uszami dymiło. No ale na szczyt góry to trzeba wjechać, a nie wejść jak jakiś leszcz. Więc nie założywszy kasku (bo po co mi przy prędkości 3,5km/h?) jęłam podjeżdżać końcówkę drogi na sam szczyt. Schronisko, tłumy ludzi, kolejka gondolowa nad głową... aż tu nagle kask hyc! i się ześlizgnął z kiery. Jak to zrobił - nie wiem, bo musiał jeszcze pokonać róg. Ale zrobił to, czego efektem było przejechanie go tylnym kołem, czego z kolei efektem było posiadanie kasku w trzech kawałkach :D Na szczęście największy kawałek był na tyle duży, że jako atrapa siedział na mojej głowie. Pamiątkowe fotki i dalej w trasę! Trochę w górę, trochę w dół... i epicki zjazd do Łomnicy! W części leśnej-nieasfaltowej kilka pogawędek ze śmiercią. Całkiem fajna babka, można się dogadać ;) Umówiłyśmy się, że na jakiś czas da mi spokój. W Piwnicznej bufet i jak zwykle Pan Tato jako V.I.P. No 1 ;) A potem atak na Eliaszówkę. Oczywiście z d... strony, bo to nam najlepiej wychodzi ;) Po drodze spotkaliśmy ekipę Paracarpathia, więc było z kim chociaż przez chwilę pogadać. Eliaszówkę udało się zdobyć, chociaż poprzedzone to było wczołganiem się (bo inaczej tego nazwać nie umiem) na Przeł. Obidzowa. Masakra jakaś, w dodatku w palącym słońcu... A potem kolejny epicki zjazd - żółtym szlakiem do Dol. Białej Wody i przez Jaworki i Szlachtową do Szczawnicy. Tam lanserka na deptaku nad Grajcarkiem i meta w parku linowym. I udało się nawet zobaczyć końcówkę dekoracji!!! A potem płot szkolny w 100% zawieszony praniem i suszeniem ;) Warto też dodać, że kolacja była znakomita, bo restauracyjna :D A nocleg na zbiorowej sali, gdzie śmierdziało, chrapało i chodziło po głowie od 5 nad ranem okazał się wcale nie być taki zły. Chyba odpowiednio zmęczony człowiek ma wylane na wszystko ;)Dane wyjazdu:
118.86 km
40.00 km teren
08:17 h
14.35 km/h:
Maks. pr.:62.24 km/h
Temperatura:18.0
HR max:166 (%)
HR avg:128 (%)
Kalorie: 3496 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
CMTBV Etap II: Rymanów -> Krynica
Wtorek, 16 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0
Chipów nie oddaliśmy. Ambicji też nie. W końcu co by się nie działo - trzeba jechać dalej :) Etap miał mieć ponad 100km, ale sporo po asfaltach i szutrach. Tak też w istocie było. Pierwsza połowa była w zasadzie całkiem asfaltowa. Trochę na własne życzenie, a raczej na skutek własnego gapiostwa. Ale dzięki temu Pan Punkt wyjechał nam naprzeciw i zaoszczędził kilkuset metrów podjazdu ;) Niezapomniane wrażenia na krajowej dziewiątce, stada rozpędzonych TIRów, deszcz (a raczej mżawka) i bryzgi wody podnoszone przez wyżej wymienione - skutek: w butach chlupało i było zimno :/ Ale potem padać przestało, słońce zaczęło się przebijać przez chmury, na drobnym cwaniactwie zyskaliśmy trochę czasu... Przy drugim bufecie był pełen optymizm. Godzina przyzwoita, do końca mniej niż połowa drogi... No ale potem się wzięło i zesrało. W Regietowie udało się nam dwojgu (czyli czterem oczom) przeoczyć skręt szlaku, w dodatku w trakcie podjazdu, więc trudno zwalić to na to, że byliśmy zbyt szybcy. Faktem jest, że droga w którą skręciliśmy 50m dalej uraczyła nas niesamowitymi widokami, półdzikimi końmi i mnóstwem śladów rowerzystów (co uśpiło naszą czujność :P). Gdy jednak była tylko ledwo widoczną ścieżką wzdłuż jaru, należało się wycofać. Ale hołdując zasadzie, że "lepiej iść złą drogą naprzód niż na złej stać w miejscu" (albo się cofać) zabrnęliśmy w czarną dupę. Straciwszy 1,5godz. na błąkanie się po drogach, które nagle się kończyły, przestawianie płotów i inne podobne atrakcje, oceniliśmy, że szans na dotarcie na wszystkie punkty i metę w jakimkolwiek rozsądnym czasie nie mamy. Zrezygnowaliśmy zatem z ostatniego punktu i najprostszą drogą udaliśmy się na metę w Krynicy. Która podobnież jak PK1 wyjechała nam naprzeciw, oszczędzając kolejnego podjazdu ;) Od tej pory narodziła się nowa taktyka - atakować punkty od dupy strony ;)Dane wyjazdu:
87.70 km
80.00 km teren
08:48 h
9.97 km/h:
Maks. pr.:64.34 km/h
Temperatura:24.0
HR max:192 (%)
HR avg:152 (%)
Kalorie: 5092 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
CMTBV Etap I: Cisna -> Rymanów
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 0
Cała noc w podróży, na wyjeździe z Gdańska całkiem sympatyczna pogawędka z panem Władzą ;), ale do Cisnej dotarliśmy cało i zdrowo. "Oby tak dalej" - pomyślałam, składając na trawniku przed szkołą rower do tak zwanej kupy. Chociaż kupy jako takiej na szczęście tam nie widziałam. Klocki po podróży ocierały jakoby nieco mniej, chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Może górskie powietrze im służy? A może coś innego? Nie wiem, w każdym razie postanowiłam zaryzykować i zostawić je na pierwszy etap (w zanadrzu miałam rozwiązanie awaryjne, ale bardzo tymczasowe, a chciałam, żeby wszystko zaczęło działać tak jak powinno, a nie prowizorycznie). Decyzja okazała się całkiem słuszna - pierwszy etap zaczął się od żmudnego wpychania roweru czerwonym szlakiem na Wołosań. Trące klocki powodowały, że rower nie staczał się do tyłu ;) Natomiast epicki zjazd z Chryszczatej do Jeziorek Duszatyńskich rozwiązał problem klocków raz na całą Carpathię :). W Duszatyniu pierwszy bufet - śmichy, chichy, rozmowy... i dalej w drogę! Od Komańczy mała modyfikacja trasy sugerowanej, zresztą zastosowana przez całkiem spore grono osób. Przerwę obiadową poczyniliśmy właśnie gdzieś w trakcie owego objazdu, nie do końca świadomi utrudnień czyhających dalej. Jak się później okazało - była ona nieco za długa... Powrót na czerwony szlak okazał się masakrą błotną. Na jego podstawie można napisać książkę "Jak w ciągu 10min podnieść wagę roweru o 75% a opony poszerzyć z 2.1 do 2.7 cala" :P Punkt 3 udało się szczęśliwie osiągnąć, potem bufet drugi i pierwsze spotkanie z najzajebistszym serwisantem wśród serwisantów, czyli z Jaro. Po bufecie pełni optymizmu i zdopingowani ruszyliśmy na kolejny podjazd, po wczołganiu się na górę wkrótce dotarliśmy do PK 4, ale najgorsze było dopiero przed nami. PK 5 zlokalizowany został na szczycie pewnego podłego podjazdu? A skąd! To było podejście, czołganie się w błocie po przewalonych drzewach. Osobę odpowiedzialną za poprowadzenie trasy tamtędy chciałabym tam zobaczyć jadącą na rowerze. Gotowa jestem zaopatrzyć się w kalosze, wziąć aparat fotograficzny i udać się tam w celu obserwacji i dokumentacji jej zmagań. No ale... może next year :P Punkt 5 udało się osiągnąć chwilę przed 20tą, jednak pomimo jego gorącego dopingu nie udało się w półmrocznym lesie zjechać dostatecznie szybko, żeby zmieścić się w limicie czasu na mecie. A zabrakło tak niewiele... Cóż, wnioski na przyszłość wyciągnięte. A zabawa wcale się nie skończyła, wręcz przeciwnie - teraz dopiero zaczęła się zabawa na luzie i bez napinki :DDane wyjazdu:
29.00 km
29.00 km teren
01:38 h
17.76 km/h:
Maks. pr.:74.71 km/h
Temperatura:16.0
HR max:189 (%)
HR avg:172 (%)
Kalorie: 1182 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
MTB Maraton Głuszyca
Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 0
Wątpliwości było mnóstwo, czy w ogóle startować. Po pierwsze w trakcie urlopu tak się zrelaksowałam, że przeszła mi wena na ściganie. Po drugie rower był czysty, zapakowany ładnie do auta i gotowy na powrót do domu. Po trzecie źle się czułam w sensie zdrowotnym. Ale z drugiej strony na tyle się wcześniej nastawiłam na ten start i w pewnym sensie specjalnie tam pojechałam, że żałowałabym, gdybym odpuściła. Jednak ze względu na kiepskie samopoczucie i perspektywę całej nocy w podróży, wybór padł na dystans MINI. Stwierdziłam, że jak na pierwszy maraton w górach, tyle mi wystarczy. Mi wystarczyło w zupełności, rowerowi jeszcze bardziej. Pogoda w dzień ścigania była już całkiem łaskawa, przestało padać i nawet nie było bardzo zimno. Ale jako, że lało cała noc poprzedzającą zawody, to trasa nabrała niepowtarzalnego uroku. Błotna taplanina jaka mi ani Truciźnie jeszcze się nigdy nie przytrafiła. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby napęd odmawiał posłuszeństwa z powodu zabłocenia. A stało się tak 5 razy ;] W dodatku bolał mnie brzuch i wcale nie jechało się rewelacyjnie. Zjazdy błotniste i śliskie jak sam skurczybyk. Pół tylnej opony pozostawione na asfalcie, kiedy musiałam wyhamować z ponad 60km/h, bo zaskoczył mnie skręt z pięknego asfaltowego zjazdu w jakieś krzuny :P Ale pisk opon był efektowny - wszyscy się obejrzeli ;) Po dojechaniu na metę (co wcale nie było takie oczywiste, bo oznaczenia na końcu były marne, żeby nie powiedzieć "żadne" i naszły mnie spore wątpliwości, gdzie jechać) brzuch rozbolał niemożebnie, ale za to rower umył mi sam Marek Konwa ;) I to było najśmieszniejsze w całym tym dniu ;) Potem pobieżne mycie siebie, jakiś posiłek, fotki w pobliżu mety, kilka słów zamienione z resztą ekipy, powrót do "domu", kolejne mycie roweru, kolejne mycie siebie, kolejna rozmowa z resztą ekipy, pakowanie i do domu!Do podium zabrakło 3 min - lekki niedosyt. Z drugiej strony jak na stan zdrowia i totalne wyluzowanie połączone z uczuciem, jakbym startowała pierwszy raz w życiu, wynik bardzo dobry. Z tymi górami to "nie taki diabeł straszny". Gdzie się nie przejedzie, tam się przejdzie. Kondycja nienajgorsza. Krzywdy sobie przed Carpathią nie zrobiłam. Jest więc dobrze :)
Dane wyjazdu:
35.00 km
35.00 km teren
02:02 h
17.21 km/h:
Maks. pr.:39.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:192 (%)
HR avg:179 (%)
Kalorie: 1552 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
Luiza XC Cup Człuchów
Niedziela, 17 lipca 2011 · dodano: 17.07.2011 | Komentarze 0
Opis i jakaś fotka może później... bo zmęczona jestem :PEdit: no to trochę odpoczęłam :) Chociaż nie za bardzo, bo nie zdążyłam się nawet wyspać, jak już musiałam na cały dzień do pracy iść. Ale teraz upragniony urlop!! :D
Ale miało być o Luizie. Gdybym miała streścić w jednym zdaniu, to byłoby po prostu "Zajebista niedziela". Ale to nie oddaje wszystkich pozytywnych i nielicznych negatywnych wrażeń.
Po przyjeździe zapisy i takie tam pierdoły, biznes, toi-toi, szybki ogląd terenu... a potem poskładać rowery, ubrać się w lajkrę i hop-hyc na objazd trasy! Pętelka niewiele ponad 3km, w dodatku w miejskim parku... będzie lajcik. Ale już spojrzenie na jeden ze zjazdów widoczny z trasy samochód-miasteczko obudził w nas pewien respekt do trasy. A to było nic! (jak się okazało niedługo później ;) Na początku jeszcze zupełnie rozluźnione udałyśmy się z Aśką objechać tę parkową popierdółkę (wtedy jeszcze wciąż tak nam się wydawało ;). Już na początku podjazd z kamlotami, na który w dodatku nie można było najechać z należytym rozpędem i pierwsza wysiadka z roweru. Potem zjazd-respekt - okazał się być wielką frajdą typu rollercoaster, a wybijając się dobrze na przeciwstoku można było zlądować w wielkiej kupie piachu :D Organizatorzy przewidzieli nawet objazd, ale to przecież dla leszczy jakichś a nie dla nas :P Chwila normalnej drogi i znowu podjazd, po zrytej trawie - kolejna wysiadka. Za chwilę zjazd zaczynający się wąską rynienką, na górze drzewka a zakręt tuż przed nim o 90 stopni. Pierwszy najazd nieudany, za chwilę poprawka i już było ok. Zjazd przyjemny, za chwilę kawałek po chodniku i potem brykanie do góry po schodach. 30m płaskiego i... WTF?! Zjazd w klimacie górskim! Dwie opcje - albo przeskok przez próg z kamieni (jak się potem okazało po przymiarkach - większość rowerów haczyła o nie blatem), albo po luźnej ziemi z ostrym zakrętem na dole przed głazem półmetrowej wielkości. Miny nam zrzedły... "Wrócimy tu z chłopakami" - pomyślały. Dalsza część trasy bez takich emocji. Więcej płaskiego i szerokiego. No ale trochę nas ta "parkowa popierdółka zaskoczyła" :P Drugi objazd trasy z chłopakami, ale na zjazd-masakrę odwagi zabrakło. Zresztą głupio by było się rozwalić tuż przed wyścigiem i tuż przed urlopem. Perspektywa pokonania go 10 razy piechotą nie bardzo mnie cieszyła, ale cóż robić...
Wystartował dystans rodzinny, do naszego startu jeszcze mnóóóstwo czasu. Jakiś czas później mini - spoczynek na łączce na zakręcie i zabawa w fotografa. A do tego mega głupawka rozładowująca napięcie ;) Bo gdy trasa okazała się rozmijać nieco z naszymi oczekiwaniami, pojawił się stres przedstartowy. Ale śmiech jest dobry na wszystko :) Wreszcie powrót do miasteczka, rozmowy, spotkania... A propos spotkań, to SPOTKAŁA mnie niezwykła przyjemność osobistego zapoznania Michała, zwanego Fascikiem :) "Lubię go" - chciałoby się powiedzieć ;) Aby rozwiać ostatnie wątpliwości - rozmowa z orgiem - stało się jasne, że nie liczą się duble - wszyscy jadą 10 okrążeń. Pomyślałam tylko "O ja pier**lę, ja to w ogóle przeżyję?!". No ale rozbrajający uśmiech Mateusza i stwierdzenie: "W końcu przyjechałaś na elitę =)" rozbroił mnie (bo co miał zrobić, skoro był rozbrajający ;) Wreszcie ustawienie na linii startu, ostatnie wygłupy i błaznowanie z Aśką i Michałem... no i poszli!! Rozjazdówka znakomita - stawka tak się rozciągnęła, że wjeżdżając na wąską część trasy nie było najmniejszego problemu z tłokiem. Na samej trasie myślałam, że umrę co najmniej kilka razy. Po 3 okrążeniu (jak na drugim dublował mnie Bartek Banach, to jeszcze resztki życia w sobie miałam, które jakoś zaczęły przygasać, gdy zniknął mi z oczu w tempie błyskawicznym ;), po 4 okrążeniu, po 6 okrążeniu, po... a w sumie potem było mi już wszystko jedno, zwłaszcza, że nie wiedziałam, które kółko jadę ;) Po 5 nie umierałam, bo wciągnęłam żela, którego wcale nie chciałam wziąć, ale został mi prawie siłą wciśnięty, więc wzięłam "na wszelki wypadek". Wypadek ten właśnie WSZELKI miał miejsce. Żel był na wagę złota. No i tak się męczyłam, męczyłam... mogłam ścigając się jednocześnie obserwować rywalizację najlepszych, bo dublowali mnie tyle razy... :P Wreszcie jakoś doczłapałam się do końca 10 kółka, wchłonęłam nie-wiem-nawet-ile wody od pani z bufetu i powlokłam się na łąkę zdychać. Co niniejszym uczyniłam dołączywszy do Teamu.
No a potem "mycie", dekoracja, ZAJEBISTE nagrody, rodzinne zdjęcia... i do domu. Z OGROMNYM uśmiechem na twarzy, pomimo równie OGROMNEGO zmęczenia :))
Na koniec, niczym gwiazda odbierająca oscara, pozwolę sobie podziękować kilku osobom ;) (kolejność przypadkowa ;)
Mateuszowi - za cała ZAJEBISTĄ imprezę, kilka wymienionych zdań i uśmiechów i energiczny doping w momencie, kiedy tego najbardziej potrzebowałam, czyli WIELKIEGO ZGONU po 6 kółku
Tacie - za bycie wiernym kibicem i fotografem
Aśce - za wspólne głupawki, ploty, obietnicę handlu wymiennego nagrodami...
Tomkowi - za Carbo-Żelo-Koksik, którego przyjąć nie chciałam, ale mnie przekonał i tym samym być może zapobiegł mojemu zejściu z trasy nieco wcześniej niż po 10 pętlach oraz za fotki co chwila w innym miejscu (ciekawa jestem jeszcze, czy wyszły ;)
Robertowi - za zainteresowanie i prawdziwą troskę o mój sprzęt w dniu imprezy jak i kilka dni wcześniej
Michałowi (vel Fascikowi) - za mój ulubiony typ poczucia humoru i gadanie głupot przed startem ;)
Bratu Michała - za DOPING i kibicowanie
Januszowi - za pojawianie się za każdym kółkiem na innym zakręcie i doping w najmniej oczekiwanym momencie
Andrzejowi i Dawidowi i całemu FLASH TEAMowi - za niezwykle wesołą, radosną i przyjazną atmosferę i świetną wspólną zabawę
Pani na bufecie - za uśmiech i serdeczność
Komuś-Tam-U-Góry - za piękną pogodę :)
Ufff... jeśli kogoś pominęłam, to przepraszam.
A na koniec skromna ilustracja, która ani trochę nie oddaje klimatu całości :P
Chwilami, np. wtedy, miałam trochę dość :P
Moje ulubione "rodzinne" zdjęcie :D
Aha, chyba zapomniałam o jednym... byłam druga :) Ale to w tym całym dniu było najmniej ważne ;)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
26.90 km
20.00 km teren
01:41 h
15.98 km/h:
Maks. pr.:46.89 km/h
Temperatura:16.0
HR max:192 (%)
HR avg:154 (%)
Kalorie: 1072 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
BT Matemblewo
Sobota, 2 lipca 2011 · dodano: 02.07.2011 | Komentarze 0
Dojazd, rozgrzewka, start, fotki, powrót. I się nazbierało kilka kilometrów ;)Teoretycznie punkt 3, czyli start, był elementem najważniejszym, ale praktycznie najmniej przyjemnym :P Pokonanie 7 razy króciutkiej, 1,4km pętelki, powoduje, że można się poczuć jak chomik w kieracie, a w ogóle to jak na paraolimpiadzie - czemu kobiety nie mogły jechać po normalnej trasie, to ja zrozumieć nie mogę. Ale było do przejechania to, co było. I to przejechałam. Była nawet szansa żeby objechać Monikę Lange, ale jeszcze trochę mi zabrakło. Może następnym razem ;)
Flash-babki jak zwykle pełen sukces - dominująca rola na podium :D Aśka 1, ja 3. Czyli dobrze.
No i to by było na tyle. Co tu więcej pisać... Może jeszcze to, że jak zwykle była okazja spotkać trochę fajnych ludzi :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
52.13 km
45.00 km teren
02:16 h
23.00 km/h:
Maks. pr.:48.24 km/h
Temperatura:18.0
HR max:190 (%)
HR avg:173 (%)
Kalorie: 1665 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
IV Rodzinny Maraton Bytów
Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 25.06.2011 | Komentarze 1
Wreszcie jakiś start, przed którym nie miałam stresa. Wycieczka na zupełnym luzie. Chociaż nie tak do końca, bo uknułyśmy z Aśką plan ;) Plan był taki, żeby Flash-babki zajęły conajmniej 2 pierwsze miejsca podium na dystansie Mega :) Plan oczywiście był traktowany z humorem, ale nie wydawał się nierealny. I dlatego z planu zrobiłyśmy FAKT ;) Przyjechałyśmy na metę z około minutowym odstępem od siebie.Ale powiem szczerze, że mój początek zupełnie nie zapowiadał takiego szczęśliwego zakończenia. Pierwsze 15km jechało mi się paskudnie, źle i niedobrze. Ciągle ktoś mnie wyprzedzał (z mega, z mini, wszyscy), HR w okolicach 175-180 a ja mocy nie czuję... Ale potem jakoś udało się rozkręcić, drugie kółko jechało się bardzo dobrze, chociaż na początku samotnie i smutno... Pomogło mi to:
"/>
Od 40tego km nawiązałam współpracę z kolarzem w koszulce Mróz Active Jet (nie, nie, nie był to żaden z banachbrothers ;) i jechało się jeszcze lepiej :)
A do tego wszystkiego pogoda okazała się całkiem łaskawa - ulewy, które miały przejść, raczyły się z nami spotkać jeszcze w drodze do Bytowa, więc przetrwaliśmy je w samochodzie. Na trasie wyścigu jedynie nieśmiało zaczynało kapać, ale zupełnie nieszkodliwie. Gdyby jeszcze wyłączyć wiatr, który potrafił dać się we znaki na asfaltowych prostych przez odkryte tereny, to było prawie idealnie ;)
foto by Tata
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
27.10 km
24.00 km teren
01:20 h
20.33 km/h:
Maks. pr.:51.55 km/h
Temperatura:14.0
HR max:190 (%)
HR avg:174 (%)
Kalorie: 989 kcal
Rower:Zabójcza Trucizna
Skandia Maraton Gdańsk
Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 19.06.2011 | Komentarze 1
A miało być tak pięknie... :P A było pięknie inaczej ;) Na swój sposób. Pogoda nie rozpieszczała - chłodno, mokro... Ale jechało mi się dobrze. Przed jednym z bardziej technicznych zjazdów zauważyłam, że odpiął mi się zacisk przedniego koła, niestety musiałam się zatrzymać i zrobić z tym porządek. Gdyby nie to, to pewnie wszystko później potoczyłoby się inaczej... ale widocznie tak miało być. Na kolejnym zjeździe niedaleko przede mną nastoletni chłopak miał wypadek, nie na tyle banalny, żeby wstał, otrzepał się i pojechał dalej, tylko taki, że trzeba było wezwać karetkę. Zostałam z nim dopóki nie został zabezpieczony przez ratowników, bo było tam sporo osób, które w dobrej wierze mogły niechcący zrobić chłopakowi poważną krzywdę. A ponieważ organizacja zabezpieczenia medycznego i wszelkiego innego na trasie jest jednym z wielu niedopracowanych elementów na Skandii, to spędziłam w zimnym, mokrym lesie aż pół godziny. No i pierwsze miejsce w K-2, które bym spokojnie wywalczyła, poszło się... ryćkać :P Ale na pocieszenie mam pluszowego krokodylka :D Potem jechało mi się bardzo przyjemnie, energiczna muza w uszach, na trasie trochę wyprzedzanych przeze mnie ślimaczących się zawodników... Sama przyjemność śmignąć koło nich tak, jak kiedyś śmigał koło mnie Andrzej Kaiser np. ;) Ale teraz już nie te czasy! Teraz, kiedy Bartek Banach z Andrzejem właśnie wyprzedzili mnie na asfalcie koło bufetu, udało mi się utrzymać im koło dopóki nie wjechaliśmy znowu w teren ;) To też całkiem budujące uczucie :) Kiedy kawałek dalej wyprzedzał mnie Robert, to w pierwszej chwili poczułam się jakbym ducha zobaczyła, bo przecież miał nie startować na skutek niedawnego wypadku na treningu. Ale to jednak twardy zawodnik! No i na koniec mała radość, która mi się przytrafiła - wpinając się w pedały u szczytu ostatniego zjazdu usłyszałam od jakiegoś mężczyzny jego zatroskany głos "Lepiej zejdź". Spojrzałam tylko na niego z politowaniem i zjechałam, przyciągając spojrzenia wszystkich zgromadzonych (zarówno sprowadzających mozolnie rowery jak i zgromadzonych kibiców/gapiów) :)Dodatkową radością było zobaczyć na podium (na 1 i 3 miejscu) braci Banach. Reasumując - impreza z mojego punktu widzenia udana, chociaż obiektywnie patrząc wynik najgorszy w życiu :P Ale żeby wygrać okazja będzie jeszcze niejedna :)
Kategoria Zawody